Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/327

Ta strona została uwierzytelniona.
327

murem stała i czekała odpowiedzi, w zamięszaniu. Wszyscy się powoli rozeszli narzekając.
W klasztorze widocznie cóś tajemniczo się przygotowywało: pan Czarniecki bardzo niespokojny oglądał się, przewąchiwał, zrozumieć niemógł, bo o niczém nie wiedział; a tu ludzie biegali, przyrządzali broń, czyścili zbroje, szeptali między sobą.
— Co to u licha? mówił do siebie, — czy już i mnie wyłączają nieufni? cóś się gotuje — Zobaczemy przecie... a bezemnie! bezemnie!
Zamojski czegoś niesłychanie wesół, z twarzą jasną jak słońce biegał i zwijał się cały ranek, odziany, opięty pancerzem, w czepcu od hełmu, w drócianéj koszuli; schwycił go przecie na drodze oburącz pan Czarniecki, bo już dłużéj wytrzymać niemógł.
— Panie Mieczniku — rzekł, dość już tego, wczoraj cóś mi cedziłeś przez zęby o dniu dzisiejszym, dziś widzę jakieś aparaty do czegoś, i nic niewiem. Pókiż to tego będzie? czy już i mnie nie wierzycie, a to się pogniewamy doprawdy, co u licha?
— Kochany panie Pietrze, — odpowiedział uśmiechając się Zamojski — wszystko byście chcieli zrobić sami, dozwólcież i mnie cóś obmyślić i