— Boć wstyd, — szeptał sam do siebie, — tak długo tysiącom z kupką mnichów się targać.
— I rozkazał Wejharda nazad przywołać, bo mnisi się zbliżali, chciał go mieć do pomocy; zsiadł sam z konia, rzucił się na podesłany dywdyk i czekał. Posłańcy już byli o kilka kroków. Ich postawy pokorne, twarze frasobliwe i blade, zdawały się dowodzić, że przyszli w istocie prosić a błagać przebaczenia.
Byli to xiądz Dobrosz i Stawiski.
Już samo ich ukazanie się usposabiało Millera do dobrego humoru, czas był piękny, a dotąd trwały mgły i słoty; generał zjadł smaczno śniadanie i jakoś mu się twarz śmiała. Ujrzawszy Paulinów powitał ich grzecznie łaciną, któréj trochę umiał.
— A co? dokuczyło wam, nie wasza rzecz — rzekł przeciwko zwyczajowi uprzejmie się kłaniając, — pomiarkowaliście się.
Mnisi pokornie powitanie mu oddali.
— Panie Generale, — rzekł xiądz Dobrosz — istotnie wojna nie nasze rzemiosło, radzibyśmy jéj co najprędzéj poprzestać, ale coż robić z musu.
— Poddajcież się! — zawołał Miller — nie ma na to innéj rady. Częstochowę mieć musiemy.
— Ale warunki? — spytał x. Dobrosz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.
33