wodów nie ma; wiecie że ślachta i tak nie ochotna, woła na nas o pomstę do nieba, że się niepoddajemy; trudno tak na oślep szukając, do reszty ją drażnić. Da Bóg że się to wszystko skończy, a rozjeżdżać się zaczną, dopilnujemy żeby jéj nie uwieźli.
Konstancja nie śmiała nic odpowiedziéć, pokiwała głową, pocałowała suknię x. przeora i odeszła wprost do Krzysztoporskiego; to siadła na wschodkach i zabierała się mu dokuczać, ale ledwie usłyszał jéj:
— Dobry wieczór panie Mikołaju! natychmiast się ukrył. Stara uśmiechnęła się.
— Uciekł tchórz! — szepnęła i poszła.
W dziedzińcach nie było kątka któregoby pod jakimś pozorem nie zwiedziła; stała u okien Płazinéj, badała górne okienko, podsłuchiwała rozmów, wreście pod pozorem jałmużny poszła do Zamojskich. Młody Stefan wyniósł jéj mały datek.
— A co paniczyku? — spytała go, a co? nic nie wiecie nowego.
— Z oka nie spuszczam poddasza, — odparł młody chłopiec — że tam ktoś mieszka to pewna, bo często na szybie rozchuchane do patrzania widać kółko; Płazina chodzi na górę dwa, trzy ra-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/344
Ta strona została uwierzytelniona.
344