Ślachta zastygła na tém zapytaniu.
— Ludzkie to siły, — kończył przeor, — a mieliście czas przekonać się, że tych się nie obawiamy.
Słowa Kordeckiego padły grochem o ścianę; niéma uczucia, coby się łatwiéj rozbudzało, zaraźliwszém było, i żywiéj się rozszerzało, nad strach; jest to płomień co w chwili obejmuje czego dotknie, żelazni tylko i kamienni opierają mu się ludzie.
Ślachta gdy przeor wyszedł, poczęła biedz za nim, przed nim, chwytać go za ręce, za poły i powtarzać:
— Ojcze przeorze, zginęliśmy! zginęliśmy!
Napróżno Kordecki cieszył ich, uspokajał, upewniał, nie było sposobu; dopiéro gdy wyszli na podwórze, a Zamojski to oblężenie zobaczył, huknął na tchórzów surowo i umilkli.
Drogą od Krakowa, od Olsztyna szły istotnie długim szeregiem wozy ładowne, jak sądzono — z prochami i bronią, Czarniecki, piérwszy je zoczył zdala i gotował się, gdyż droga przesuwała się na wystrzał działowy, przyjąć je ogniem i zniszczyć choć w części; ale nim wozy doszły do miejsca, gdzie kule dosięgnąć ich mogły,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.
351