zrobiło się tak ciemno, że musiano myśli téj zaniechać.
Przeor stał długo na murze, spokojnie się temu przyglądając, gdy gęstym już mrokiem postrzeżono pod mur podkradającego się żołdaka, — poznano pana Jacka Brzuchańskiego. Poczciwy mieszczanin, pomimo że już raz wpadł był w ręce szwedów i ledwie się z nich wywikłać potrafił, przyniósł w woreczku trochę ryby, a na strzałę włożywszy list jakiś, wystrzelił nią pod nogi przeora. Ten łuk go zgubił.
Szwedzi, którzy łuków nie mieli, poznali po nim szpiega, i rzucili się nań, nim miał czas łuk złamawszy i opodal cisnąwszy, uciec. Znowu więc schwycony został, a Kordecki tak się tém zgryzł i przeraził, że długo po list u nóg leżący nie sięgnął.
— Niechże go Matka Boska broni! — zawołał, — bo wierne i poczciwe człeczysko, poświęcał się i poświęca dla nas... ale biada mu, jeśli go zawiodą do generała!
— Każemy hakiem zdjąć rybę, którą nad fossą położył, — rzekł Zamojski, — dobra i to, a co za niego można wcześnie Requiem odśpiewać.
— Nie! nie mówcie tego, z pewną mocą i
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/352
Ta strona została uwierzytelniona.
352