stał przed starszyzną, co go już na prędce sądziła.
Nieco opodal kilku czeladzi obozowéj stawili już jednoramienną szubienicę, zbitą na prędce z dwóch kloców; Brzuchański blady był i niemy prawie, choć w istocie obawiał się nie tak śmierci, jak, że go nagle pochwycić miała bez przygotowania i spowiedzi; i do kwarcianych kilku, co tam z ciekawości przybyli, odzywał się półgłosem, prosząc o xiędza.
Obok sędziów prawie, kilku oprawców szwedów sposobili rózgi, żar i kleszcze łatwo zgadnąć na co; chciano mękami wydobyć z niego tajemnicę, dla któréj się, jak sądzono, narażał. Pan Jacek ochłonąwszy z piérwszego przestrachu, widząc, że już nic niéma do stracenia, nastawił się mężnie.
— Jak mam umierać, — rzekł, — to przynajmniéj poczciwie i odważnie; choć pęzel nie szabla, ale ręka od niego drżeć się nie uczy.
Zapytano go po co chodził? odparł śmiało, że chciał dać znać klasztorowi o przybyciu prochów i przygotowaniach szwedów.
— To zdrada, — rzekł oficer.
— Nie koniecznie i zdrada, — odpowiedział Jacek, — zakonnicy ojcowie nasi, dobrodzieje
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/357
Ta strona została uwierzytelniona.
357