w milczeniu głębokiém, miotani sprzecznych uczuć mnogością, stali, poglądali, jęczeli, a jeden na drugiego rzucał wzrokiem dzikim, niechcąc winy przypisać sobie i szukając jéj w bracie.
Ile razy wiatr dymy baterij i twierdzy rozerwał i uniósł, Miller chciwie spójrzał, czy się co nie pali, i nie wali; ale opoka Jasno-górska stała niewzruszona, we mgłach tylko jakby w obłokach uniesiona w powietrze.
Była to jedna z najstraszniejszych chwil od początku oblężenia, dla zamkniętych w twierdzy, gdyż małą garść rozdzielić musiano na wszystkie boki, wszędzie się bronić i czuwać... Bezsilny lud tulił się w podworzach i spędzany tu i ówdzie padającemi kulami, latał z krzykiem niewiedząc, gdzie skryć się bezpieczniéj. Na dachach pękały pociski, trzaskały mury, waliły się ściany; kurzawa, dym, jęki, wołania, wrzaski napełniały najodleglejsze kąty. Wielu bojazliwszych w oczekiwaniu smierci niechybnéj, leżeli na ziemi bez przytomności modląc się i klnąc na przemiany. Przeor z krzyżem w ręku wybiegł za pierwszym wystrzałem i pomimo kul, które pod nogi mu prawie padały, wstąpił na mur żegnając...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/375
Ta strona została uwierzytelniona.
375