Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/378

Ta strona została uwierzytelniona.
378

dła, już przecie znaczne były szczerby. Zmierzchało powoli, gdy tu nadeszli przeor z Zamojskim, spójrzeli, zasmucili się.
— Czasu im dziś nie stanie na zrobienie wyłomu, noc nadchodzi, a jutro zamurujemy dziury, — odezwał się pan Miecznik.
Kordecki nie odpowiedział, ukląkł, krzyż przycisnął do piersi i modlił się, a była to modlitwa co cud wywołuje, co przebija niebiosa, co oko Boże ściąga na ziemię; natchniona, bolesna, łzawa, całą duszę podnosząca w swych dłoniach; nic nie widział, nie słyszał, nie czuł; — przeżegnał wreście i promieniejącą wejrzał źrenicą, jakby się budził z zachwytu.
Szwedzkie działo z ogromnym hukiem rozpękło się na kawałki; — puszkarze leżeli pobici, inni uciekali przepłoszeni, a zmierzch nagły, zimowy, ciemną szatą poczynał przykrywać okolicę.
Nagle ogień ustał na wszystkich punktach, jak uciął.
Cicho! tylko w klasztorze stoją zdumieni, osmoleni, drżący od pracy, schrzypli od krzyku starszyzna i żołnierze, jakby jeszcze czekali. Patrzą po sobie, milczą; rzekłbyś że jeszcze niedowierzają temu nagłemu uspokojeniu, pogląda-