tulili po zakątach, nie miał dla nich gniewu, — litość tylko i pociechę. — Dzieci, rozejdźcie się, — rzekł, — niebezpieczeństwo minęło, spocznijcie biédni.
Łza mu błyskała pod powieką zrumienioną bezsnem, pracą i uczuciem; tak przyszli do wrót, u których właśnie szwedzką trąbkę i głos braciszka Pawła było słychać.
— Chodźmy, — rzekł ochoczo, — zobaczmy, czego tam znowu chcą od nas.
Był to poseł z listem Millera, a pismo niósł gniewne, pełne groźby, srogie i zdradzające bezsilność. Już się w tym wybuchu przebijało zwątpienie, które miotało upokorzonym a wściekłym dowódzcą.
— „Listy wasze, — mówił, — czczy dym nam przynoszą, dymu też i płomienia są godne, próżne w nich słowa, zwłoki, upor i...
— Nie czytajmy tego, — rzekł Kordecki, — to zwrótka zwyczajna.
Daléj żądał Miller żeby natychmiast, albo poddali załogę królowi szwedzkiemu i załogę przyjęli, albo...
Tu już pan Zamojski się rozśmiał, a Czarniecki aż za boki pochwycił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/380
Ta strona została uwierzytelniona.
380