selili się, jakby o kilka kroków nie groziły im zniszczenie i śmierć.
Dopiéro w pół godziny opamiętali się wszyscy, że i na mury już zajrzéć wypadało, ale jakoś od wczorajszego dnia, niewiedziéć czemu, nikt szweda nie miał za boże stworzenie; czuli wszyscy że to był ostatni jego wysiłek, a niebezpieczeństwo minęło.
Wyszedł Zamojski, wyszła i muzyka za nim kolendując od drzwi do drzwi, a działa jeszcze ognia dawały.
Ta radość Jasnéj-Góry jeszcze szwedem opasanéj, była trafem dziwnym, jakby najgrawaniem się z jego wstydu i bezsilnéj złości: tam cisza i posępny strach jakiś; po obozie włóczą się postacie zziębłe, blade, schorzałe i poglądają wilczym wzrokiem na mury, huk dział choć nie nabitych przykro brzmi w ich uszach, na ziemi u nóg ich to zamarzła krwi struga, to potrzaskane koła, to droga kulą wyorana; chude ogniska, kopcą nie grzeją u zczerniałych od dymu namiotów, a rozmowa pogrzebowa; każdy liczy co wycierpiał, co utracił.
I noc czarna pokryła wreszcie z jednéj strony radość wielką, z drugiéj zimne, ponure zwątpienie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/393
Ta strona została uwierzytelniona.
393