i rzuciła się pędem nazad do swojego mieszkania. Xiądz Lassota poszedł do brata, który w łóżku leżał:
— Módl się — rzekł otwierając drzwi, za duszę Krzysztoporskiego, szwedzki ciura go zastrzelił — nie żyje.
Starzec z początku jakby słów tych zrozumieć niemógł, patrzał na brata z otwartemi usty i powieką, potém powolnie zwlókł się na kolana i nieokazawszy innego uczucia prócz smutku, mówił z cicha Anioł Pański, a w modlitwie wspomniawszy co wycierpiał i ostatnią najdotkliwszą stratę swoją, rozpłakał się rzewnie.
W tém drzwi otwarły się żywo, szybko, gwałtownie, i wpadła jak obłąkana radością — Hanna! Blada, wycieńczona widać jakiemś długiem cierpieniem; wbiegła i wprost rzuciła się starcowi na szyję.
— Dziadziu! dziaduniu! ja znowu z tobą, ja znowu przy tobie.
Stary zaniemiał, radość dech mu zabiła, milczał i drżał; podano mu wody, począł ją ściskać, patrzeć na nią i nie pytał nawet zkąd się wzięła, tylko ją garnął do siebie, jakby się stracić znowu obawiał, a Hanna powtarzała:
— Ja z tobą dziadziu! i do domu pojedziemy!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/401
Ta strona została uwierzytelniona.
401