truła życie, co za nie odpokutowała z późną skruchą, swojém życiem, życiem całém; zaparła się świata, mienia, nazwiska, w dobrowolnym ubóstwie, we łzach i poniewierce starała się przebłagać Boga. To ja, com się dziecięcia mojéj córki, u wszystkich wyprzéć musiała, aby tą ofiarą uprosić sobie przebaczenie; — i dziś niegodnam was jeszcze, ani téj radości, na którą tylko przyszłam spójrzéć, pobłogosławić to dziecię i pójść gdzie oczy poniosą... gdzie nikt z was więcéj mnie nie zobaczy...
To mówiąc, gdy wszyscy milczeli, Konstancja wyjęła z lichéj odzieży kawałek chleba i pokazała go Hannie.
— Ten to chleba złomek, którym mnie wnuczka nieznając obdarzyła, to mój skarb drogi!!... połowę jego złożyłam na ołtarzu Matki Bożéj, połowę na sercu noszę.
I ręką wyciągnioną pobłogosławiła Hannie, która się ku niéj zbliżała trochę zlękniona, trochę zmięszana i rozweselona; Lassota zaniemiał z podziwu i wzruszeń tylu; wtém żebraczka jakby ją ofiara dobrowolna zmuszała oddalić się od nich, wzięła kij leżący na podłodze, rzuciła jeszcze okiem na wnuczkę, na męża i znikła, nim się za nią gonić i chwytać ją opamiętali.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/404
Ta strona została uwierzytelniona.
404