Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/405

Ta strona została uwierzytelniona.
405

W podwórzu słychać było nieskładną jéj piosenkę łzawą i śmiészną, dziwną miészaninę wesela i obłąkania; brama się otworzyła, wyszła, i nie wróciła więcéj do Częstochowéj.


Tak się skończyło to oblężenie, pamiętne i piętném cudu oznaczone: był to jedyny może obraz rzucenia się ludzi przeciwko sile niebios, wiary, walczącéj z uczuciem swéj potęgi z stokroć silniejszym cieleśnie nieprzyjacielem, którego zmogła; obraz garści, duchem wzniesionéj nad tłumy i duchem je zwyciężającéj. W téjże chwili jakby zbudzony ze snu i odrętwienia kraj cały, ujrzał upokorzenie swoje, wziął oręż i potargał więzy, które sam sobie włożyć pomógł.
Dnia tego wszyscy szwedzi ustąpili z pod Jasnéj-Góry, strwożeni, choć nie wiedzieli co ich gnało, zawstydzeni a w głębi przekonani, że nieludzką pokonano ich siłą. Siłę tę nazwali czarami, bo ślepi byli na wiarę.
Miller odjeżdżał gniewny, im bezsilniejszy tém mocniéj rozjątrzony; gotów mścić się na kraju za Częstochowę, która mu się tak zuchwale śmiała opiérać. Nazajutrz, gdy mieszczanie z Częstochowéj pod wodzą Jacka Brzuchańskie-