piéj prosić o warunki dogodne i spełnię wolę Bożą...
Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak stary Rzymski senator z kurulskiego krzesła, jak kapłan prorok, aż do koła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby popchnięty niewidzialną siłą; — wzniósł ręce do nieba, oczy ku niebu i zawołał przejęty:
— I wy to synowie tych ojców co w boju zrodzili się, zrośli, pomarli, co nigdy nie wątpili o zwycięztwie, co nie ulękli się niczego, wy potomkowie niezwalczonych, których Tatarowie i Niemcy niepożyli; wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na chwilę zwycięzkim. — Takżeśmy to już upadli? — To zwątpienie, ten postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcjańską, a kochać nędzne życie, nad ziemę swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd wam drżeć jawnie i mówić o strachu!
Widzę! widzę! — kończył uniesiony, — ten postrach dzisiejszy jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe pokolenia, zlękniemy się gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.
93