Widok z okna był smutny, choć ożywiony: przeciągała pod fortecą, pod óśmią rozwiniętemi chorągwiami, piechota polska Czarnieckiego; łatwo ją było poznać.
— To oddział Wolfa! — zakrzyknął pan Zamojski. — Co to jest? on z wami?
Kordecki popatrzał posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio, ni nadto zadziwił.
— Kraków się poddał, — hałasno odezwał się z tryumfem Kuklinowski, jakby go sam wziął — a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu bezpieczny, otoczony i tu przyprowadzony został, króla niéma, wojska niéma, wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany, w czémże teraz nadzieja wasza?
— W Bogu! — rzekł jedném słowem przeor, — któremu to wszystko nie odebrało odwagi.
— Jakto? poszalelibyście do tego stopnia, że myślelibyście jeszcze się opierać? — śmiejąc się odparł rotmistrz.
— Wszyscy milczeli: — Kuklinowski słupiał.
— Cóż to jest? szał? delirium? obłąkanie? — zawołał po chwili: — Traktujcie i ratujcie się, jam polak, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal.
Kordecki gorzko się uśmiéchnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.
99