dzieciak twarzą się od niej odwracał i ssać nie chciał.
Przebrano już mnóstwo różnych kobiet, które się chętnie do królewicza stręczyły, a żadna chłopcu się nie podobała. Na ostatku, z biedy już, przyprowadzono ubogą kobiecinę, z nędznej chałupy, i królewicz, jak tylko ją zobaczył, zaraz do niej przylgnął. Więc, choć była niepokaźną i wynędzniałą, zabrano ją na dwór królewski, ustrojono, odkarmiono, i panicza jej oddano.
Własny jej synek, którego kochała bardzo, został z ojcem w chałupie; przyjęto mu za mamkę kozę, którą ssać musiał. Dziecko do rodzonej matki tęskniło bardzo, ona też do niego, ale jej chłopaka do zamku królewskiego przynosić nie pozwalano.
Czasem tylko mąż do niej przychodził, i doniósł, jak się czarna koza sprawiała.
Pewnego razu, gdy król był na polowaniu, a królowa kazawszy sobie zaprządz cztery łabędzie do czółna, pojechała pływać po jeziorze, i z dworu się jakoś służba porozchodziła — mąż przyszedł do żony na pogadankę. Biedne kobiecisko płakało po swoim synaczku i płakało.
— Kiedy już się tak stało — mówiła mężowi — czemuby my nie mieli naszego synka szczęśliwym uczynić?
— A to jakim sposobem? — zapytał mąż.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Koza czarna.djvu/6
Ta strona została uwierzytelniona.