wodzie braknąć zaczynało; zresztą, po Gibraltarze, który miał za największy wysiłek, nie czuł się już obowiązanym zmagać na rzeczy nadzwyczajne.
Po kawie litościwy Komarzewski, przez miłosierdzie, przyszedł półgłosem oznajmić, że ekspedycya kresów oczekiwała. Mógł więc wstać i wymknąć się do swoich pokojów. Zaledwie się drzwi zamknęły, gdy, odwróciwszy się do jenerała, z westchnieniem odezwał się:
— Komarzesiu! mów, co mnie jeszcze czeka? Zapomniałem...
— Kilkadziesiąt niedźwiedzi, pour la bonne bouche — rzekł, śmiejąc się Komarzewski. — O ile wiem i przewidzieć można, bestye są okrutne i polowanie będzie dramatyczne.
Rozśmiał się król smutnie.
— A la guerre comme à la guerre, — odparł — wierz mi, że mniej czasem straszne są niedźwiedzie od głupich ludzi.
— Niezawodnie, — szepnął jenerał — niedźwiedziowi oszczepem i kordelasem zawsze wkońcu radę dać można, a z ludźmi...
Nie upłynęły dwie godziny, gdy już konie i powozy dla przewiezienia myśliwych w ganku stały.
Pod oknami Filipa chrząkał śmiało Szerejko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Król w Nieświeżu.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.