Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Król w Nieświeżu.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

koniu i jak łowczy zwijał się, dokazując na placu z jenerałem Morawskim.
— A to, panie-kochanku, pięknieby było, abym ja z założonemi rękami sobie patrzał. We mnie krew kipi!
Poczęło się od niedźwiedzia najogromniejszego, który już w klatce okazywał humor taki, iż zapowiadał wściekłe zwierzę. Podraźniony niewolą i widokiem psów, spinał się na łapy i mruczał dziko. Dokoła klatki niecierpliwe psy ujadały.
Wtem pachołkowie otworzyli ją i kołami zaczęli miszkę zmuszać do wyjścia na plac. Ale ten z fortecy swej wychodzić ani myślał; psy tylko, które poskoczyły aż do niej, łapami chwytał i szarpał. Oczy mu krwią zaszły, pienił i łamał, a darł, co popadło.
Klatka też zaczynała się rozluzowywać. Książe z Morawskim oba tuż stali, a wojewoda krzyczał wniebogłosy:
— Wyprzeć go w pole, dawaj go sam tu!
Najśmielsi z łowczych z kordelasami, z oszczepami, najtęższe psy obsiadły czarnego starego zbója, który się rozpaczliwie bronił, darł i kaleczył.
Księcia ledwie można było utrzymać.
Padały psy, koni kilka skaleczył niedźwiedź, ludziom się też pono dostało, gdy wreszcie osza-