król mierzył, strzelał i niedźwiedź w zębach ogromnych psów niedługo się męczył.
Szydłowski się kręcił niecierpliwie.
— A żeby też jeden rozum miał! — mruczał.
Wtem, jakby na zawołanie, mknął bury, chudy niedźwiadek bardzo raźnie i chybiony przez króla, ku lasowi umykać zaczął. Szydłowskiego nic już nie mogło powstrzymać, puścił się zabiegając mu z oszczepem drogę. Napróżno krzyczano, odwołując go; nie myślał słuchać.
Niedaleko od altany odbiegłszy, niedźwiedź spiął się na łapy i stanął, gotując paść na starostę, gdy ten dzielnem uderzeniem oszczepu tak go dosiągł silnie, iż się zachwiał, ale wnet siły zebrawszy, już miał runąć na Szydłowskiego, któremuby swym obyczajem czaszkę z głowy złupił, gdyby Judycki nie podbiegł w sukurs. Biegł też i Sapieha, lecz się przypóźnił.
W chwili, gdy niedźwiedź się miał rzucić, Judycki z jednej strony, Szydłowski z drugiej przebili go oszczepami; bestya padła, posoką zlewając ziemię.
Krótka ta walka z taką zimną krwią i męstwem była dokonaną, że nawet księcia zdumiała.
— A! to zuch, panie-kochanku! — zamruczał i przyjechał winszować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Król w Nieświeżu.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.