Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Król w Nieświeżu.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na to niema, panie-kochanku, jak świeże powietrze, — rzekł gospodarz. — Pojedziemy do Alby, do zwierzyńca, niech sobie król popuka. Zdaje mi się, że przez całe życie tyle, co u mnie, nie nabił zwierzyny.
O siódmej już rano, król naznaczoną wczoraj na tę godzinę dał audyencyą przy kawie Sapieże, jenerałowi artyleryi, który wesołością swą i dowcipem go trochę rozerwał. O dziewiątej stały już powozy do Alby.
Zwierzyniec albeński tak był wyposażony, szczególnie w łosie i dziki, że mógł na najliczniejszą kompanią strzelców wystarczyć. Dzików liczono kilkaset, łosiów ze sto, a sarny i zające nie dawały się obrachować.
Podróż niedługą do Alby urozmaicało towarzystwo amazonek, gdyż pani Przeździecka, starościna mińska, i Narbuttowa, chorążyna lidzka, przybyły konno, na żwawych wierzchowcach, i po obu stronach landary otwartej eskortowały króla. Obie zręczne i wdzięczne, uśmiechami i dowcipem skróciły jeszcze przejażdżkę do Alby.
Osobną altanę, jak zwykle, wystawiono dla króla, a drugą prawie same damy zapełniły. Polowanie zresztą nie miało dramatyczności wczorajszego; zwierz był przelękły i spłoszony. Król strzelał kilkanaście razy i powiadano, że zabił