jęknął Poniatowski. — Ja zjeść obiadu nie mam czasu.
— Panna ruszyła ramionami, ale złagodniała.
— Nie trzeba przezto głowy tracić, — rzekła — a swoją drogą nie zapominać o tych, co dobrze życzą. Myślałam już, że chory jesteś.
— Jabym i na chorobę czasu nie miał. Skaczy wraże, niema rady! — odezwał się Filip.
— Przyjdź waćpan wieczorem do ogrodu — szepnęła, — widząc nadchodzących, i znikła.
Wieczorem musiał się stawić Filip i panna go wzięła na spytki, ale się nie zdradził z niczem. Rozmiłowała go jeszcze bardziej, niż był, lecz, że się ani domyślała sprawy, którą taił przed nią, nie badała go nawet. Przekonała się, że nie ostygł — o to jej chodziło.
Filip też uspokoił się, iż nie będzie pociągany do wyznań i niema niebezpieczeństwa, więc podawnemu obiecał się stawić po rozkazy. Monisia go do małych usług używała.
Nikt też ze dworu, choć dawniej go czasem tem nazwiskiem Poniatowskiego prześladowano i przedrwiwano je, teraz nie zdawał się go sobie przypominać nawet.
Szerejko tylko podsuwał się czasami, aby mu ducha poddać i przekonać się, że nie stchórzy. Jemu chodziło o to wielce, ażeby się i król
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Król w Nieświeżu.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.