przodzie, z kwiatkiem w ręku i uśmiechem na ustach, stała babcia Emilia, z krwawą na szyi przepaską.
Straciliśmy z oczów pana Nikodema Repeszkę, któryby może na szczególne zajęcie osobą swą nie zasługiwał, gdyby nie smutne przygody, jakich doznał od dnia nieszczęśliwego spotkania przy karczemce z kasztelanicem Iwonem. Dobrze to powiadają, że człowiek z miejsca, w którem żył, gdzie mu się wiodło, nie powinien się ruszać, szukając łakomie gdzieindziej większego jeszcze powodzenia, najczęściej bowiem trafia na zawody i przekonywa się o tej prawdzie, że nie tyle sobie, co okolicznościom winien był to szczęście, które przypisywał tylko własnej zapobiegliwości i pracy.
Coś podobnego właśnie trafiło się szanownemu p. Nikodemowi Repeszce, który pomimo bardzo korzystnego nabycia Studzienicy, niezmiernie troskliwego gospodarstwa i nadzwyczajnej swej oszczędności, a raczej niesłychanego skąpstwa, mimo tej łagodności charakteru, którą się odznaczał... z ludźmi i światem nowym wcale sobie tak dobrze jak w Brzeskiem rady dać nie umiał. Tam mu szło wszystko jak z płatka, tu jak z kamienia. I choć zwykł był się pocieszać tem, że pierwsze kotki za płotki, że się to poprawić musi, wszakże tych drugich kotków napróżno wyczekiwał. W istocie mu się nie wiodło. P. Repeszko miał ten talent osobliwy, że się był zwykł, jak ślimak do drzewa, czepiać do jakiejś rodziny i majątku i żyć z nich i z niemi. Zwykle zawierał serdeczną przyjaźń, pomagał, służył, ratował, wygadzał, poświęcał się, stawał przyjacielem, doradzcą, a że takie poświęcenie zawsze los i Opatrzność (boć to na nią składają) wynagradzać sowicie zwykła, działo się tak jakoś zawsze, że owa rodzina i majątek padały, a zacny Repeszko,