Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu Jaksa umilkł i świszcząc, przechadzać się zaczął. Zwrócił zupełnie gdzieindziej rozmowę.
— Co z ciebie za sknera! — zawołał — co z ciebie za nędzarz dobrowolny!... Ani łyżki, ani miski, ani poczciwego nakrycia.
— Ale kredens jest jeszcze zapakowany, bo ja go nie używam — mruczał Repeszko — łyżki właśnie kazałem przerabiać złotnikowi, a bielizna cała w praniu.
— Szczęściem, że ja myśliwy jestem i na pniu palcami jadać przywykłem — odparł kasztelanic; — ale pień jest czystszy od twojego stołu...
Repeszko, przytuliwszy się do ściany płaski, nikły, po cichu wysunął się za drzwi, nie śmiąc słowa odpowiedzieć.
Dano nareszcie do stołu i konferencya się skończyła. Ale po zamyślonych twarzach gospodarza i gościa widać było, że ich ciężkie trawiły niepokoje. Repeszko obawiał się straty, a żałował wypuścić z rąk zysk; kasztelanic zdawał się nie pewien jeszcze co pocznie i sam z siebie niezadowolony. Zjedli prędko i Jaksa począł się żegnać.
— Papiery zostawiam ci — rzekł — za tydzień przyjeżdżam po odpowiedź: tak lub nie. Może też być, że ja powiem jeszcze nie, rozmyśliwszy się. Korzystaj; toć to twoja robota na świecie, mosane Repeszko, na toś stworzony, abyś z nas soki wysysał.
Oburzony gospodarz chciał protestować.
— Cicho — ofuknął Jaksa — ja cię znam lepiej niż sądzisz, mnie ty nie skłamiesz, leżąc krzyżem i stękając na podłodze kościelnej. Ależ ty mi taki potrzebny, jakim cię Bóg na strapienie ludzi stworzył. Bywaj zdrów i nie sądź, że mnie oszukasz.
To rzekłszy Jaksa nakrył głowę, wyszedł z izby i nie mówiąc słowa, odjechał do Rabsztyniec.
Bawają chwile życia stanowiące w nim kryzys, kres jednej epoki, a świt nowej, drugiej, ledwie z pierwszą wspomnieniami związanej. Człowiek wstaje nagle, jak po obłożnej chorobie, w której walczył między życiem a śmiercią; wstaje odrodzony, czując, że