Nie dziw, że po tym liście wyjazd do Warszawy już postanowiony, wkrótce odłożonym i zapomnianym został. Pani Spytkowa dnie spędzała w kaplicy, kilka razy wyjeżdżała na polowanie, zamykała się w swoich pokojach, z synem była milcząca i o podróży nie mówiła wcale. Jaksa się nie pokazywał, choć zaproszony, a Eugenek wcale też nie myślał go szukać i przyciągać. W Mielsztyńcach smutniejsze jeszcze może niż za starego pana, jak go zwano, poczęło się życie.
Matka spostrzegła wielką zmianę w synu, ale przyczyn jej nie umiejąc odgadnąć, przypisywała to wiekowi; poleciła tylko panu Zarankowi, aby się go starał rozerwać i zabawić.
Dnie płynęły roztopionym ołowiem, ciężkie, duszne, nieprzeżyte. Często nieszczęśliwa niewiasta pragnęła bodaj piorunu jakiego coby je przerwał płomieniem i zniszczeniem... Nic nie przychodziło... Krótki przeciąg czasu wydawał się wiekiem... Ludzie spoglądali, wzdychając, na wdowę, na panicza i nic dobrego nie rokowali z ich twarzy i posępnego milczenia.
Obiecywało się to przeciągnąć do nieskończoności, bo nikt odwagi nie miał na krok jakiś stanowczy, gdy jednego rana oznajmiono pani starego jej plenipotenta, owego Dzięgielewskiego, który za życia Spytka już nieograniczone posiadał zaufanie rodziny i w ręku swem miał zarząd dóbr i wszystkie dotyczące ich sprawy. Był to starzec siwy ale czerstwy, człek nieposzlakowanaj poczciwości, chłodny na pozór, a w rzeczy pełen przywiązania do domu i kochający rodzinę pańską jak swoją. Widywała go u kaplicy wdowa, czasem na chwilę w dnie święteczne u stołu, lub gdy jakiś interes wymagał podpisu, rzadko jednak trafiło się coś tak pilnego, by o osobną audencyą prosił pani.
Tym razem zażądał jej pilno i przyszedł zafrasowany widocznie. Dosyć było pani Spytkowej spojrzeć nań, aby coś niepomyślnego odgadnąć. Stary Dzięgielewski skłonił się, a na zapytanie co go sprowadza osądził słusznem nie obwijać prawdy w bawełnę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.