Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

czasem dziwne trafy, których nic wytłumaczyć nie może, a od których wiele w życiu zależy. Pani Spytkowa czuła i wiedziała, że nie szukając spotka dnia tego Jaksę; puściła cugle koniowi i przyspieszyła jego bieg w tę stronę, gdzie były Rabsztyńce. Powiedziała sobie w duszy, że jeśli go spotka, stanowczo raz z nim rozprawić się musi.
Jak? o tem nie wiedziała sama. Pragnęła użyć dawnej nad nim przewagi, aby go od prześladowania odciągnąć; nie była jednak pewna, na czem się może skończyć rozmowa. Chciała być groźną i straszną, ale się lękała słabości zarazem. Jechała z jasnowidzeniem, że jej nie minie spotkanie z kasztelanicem. Chwilami strach ją ogarniał i pragnęła wrócić... a jednak jechała dalej... ciągnęło ją coś i popychało.
Gdy z dumań tych, którym gwałtowne bicia serca towarzyszyło, rozbudziła się, gałęzie drzew na wąskiej ścieżce leśnej biły ją po twarzy; była wśród gęstwin dobrze sobie znanych... Na krętej drożynie wiodącej do Rabsztyniec koń niekierowany szedł sam dziwnym jakimś instynktem... Serce uderzało w piersi coraz gwałtowniej; obawiała się podnieść oczy, tak była pewną, że go zobaczy...
Jakoż tentent drugiego konia dał się słyszeć po za nią, coraz bliżej... Na ścieżce mignął jeździec... Był to Jaksa, w myśliwskiej starej kurcie, w ubraniu prawie odartem, z twarzą bladą, wyschłą, straszną niemal, wyrazem posępnym i groźnym.
Zobaczywszy i poznawszy wdowę, zatrzymał konia nieco; zdawał się namyślać, czy ma zwrócić się, czy minąć ją; potem go ścisnął ostrogami i w susach kilku, uchylając czapki, przebiegł nie zatrzymując się.
W przelocie spotkały się dwa wejrzenia nieokreślonego wyrazu: groźb, żalu i gniewów więcej w nich było niż miłości. Spytkowa zarumieniła się, chciała krzyknąć, lecz głosu jej zabrakło zrazu. Potem zawołała:
— Stój!