sprawę z tej sceny dziwnej, nieprawdopodobnej, a zakończonej niezrozumiałym jeszcze dla niej tryumfem.
P. Nikodem Repeszko właśnie był powrócił z Lublina, w dosyć dobrem usposobieniu umysłu, zadowolony z siebie, obrachowując wcześnie przyszłe zyski, jakie mu szczęśliwie prowadzona sprawa niechybnie dać musiała, gdy drzwi otworzyły się nagle (ledwie czas miał trzos, leżący na stole, wsunąć pod poduszkę) i wszedł kasztelanic. Mimo, że mu teraz wiele zawdzięczał, Repeszko zawsze się go obawiał, i każda jego bytność przejmowała go jakimś strachem. Tym razem jednak, spojrzawszy na twarz, znalazł Jaksę tak zmienionym, tak posępnie łagodnym, tak jakoś nie groźnym, że mu otucha wprędce do serca wróciła. Nic nie mówiąc, kasztelanic usiadł.
— Słuchaj no, mospanie Repeszko — odezwał się — mam do ciebie interes... Przypominasz sobie zapewne, kiedy ci raz pierwszy ustępstwo moich pretensyi do Mielsztyniec przyniosłem, zapowiedziałem wyraźnie z góry, iż może przyjść chwila, gdy ci powiem: nie pójdziesz dalej — dosyć! Otóż ta chwila przyszła... Dosyć.
— Jakto? — zapytał przelękły Repeszko — jaka chwila? co miało przyjść, najszanowniejszy mój dobroczyńco i łaskawco? Ty, którego nieocenioną przyjaźnią się zaszczycam... żarty chyba raczysz czynić z pokornego sługi swego.
— Ja nigdy w życiu nie żartuję — odpowiedział spokojnie kasztelanic... — szydzę czasem, to co innego.
— A czasem straszę — dodał wdzięcząc się, ale zbladły gospodarz.