W tem usposobieniu poczciwem ducha, w jakiem był kasztelanic, czuł on, że to co czynił, powinno było być całkowitą, bezwarunkową ofiarą.
List jego kończył się temi słowy:
„Łza twoja... pani mego żywota (nie zapomni czytelnik, że jesteśmy w ośmnastym wieku) obmyła ze mnie wszelki brud, którym nędza i cierpienie długo mnie okryły... Jestem i czuję się innym... Kocham ciebie! chcę dowieść żem cię ukochał, jak nie kochają na ziemi... Bądź spokojną! sterany szczątek człowieka nie przywlecze się do stóp twych błagać litości i żebrać jałmużny!... Potrafię pójść zagrzebać się gdzieś i umrzeć, nie uroniwszy jęku, po męzku. To będzie zemsta Jaksy ostatnia. Nie żądam od ciebie niczego, oprócz, byś wspomniawszy mnie kiedyś, szczęśliwa, spokojna, westchnęła myśląc, że nie wszystko złem było w tym szaleńcu, który ci zatruł twą dolę. Ostatnia iskra spali się jasnym płomieniem.“
„Rabsztyńce, wyjeżdżając, przekazuję wam. Poszanujcie groby nieprzyjaciół... otoczcie staraniem rozbite gniazdo gryfie...“
List był jakby łzami urwany. Kasztelanic wstał, zawołał Zacharyasza, oddał mu papiery, spojrzał na przybitego Repeszkę, zimno, z pogardą i milcząc poszedł do drzwi. Czekał tu na niego koń, pojechał pożegnać jeszcze Rabsztyńce.
W Mielsztyńcach siedziano u stołu, gdy na srebrnej tacy stary kamerdyner wniósł plik papierów opieczętowanych i postawił go przed panią.
Rzuciwszy okiem, wdowa poznała pismo Iwona, rozerwała kopertę i poczęła czytać z gorączkową cie-