kawością. Płomienie uderzały jej na twarz, to znowu bladość ją okrywała śmiertelna, ręce drżały; ale kilkunastu lat praca, dała jej siłę panowania nad sobą. Po chwili wyprostowała się, poważna, zimna, obojętna na pozór, czuła bowiem ciekawe oczy dziecięcia zwrócone na siebie, odsunęła papiery i ponowiła nieco tylko drżącym głosem przerwaną powszednią rozmowę.
Chwila ta przecież postanowiła o jej życiu — była straszliwą ofiarą, wyrokiem nagłym, krokiem, który na nią miał ściągnąć może wzgardę i przekleństwo świata. A jednak nie widać było po niej nic, prócz posępnego zamyślenia.
— Natychmiast po obiedzie podadzą mi karego konia — zawołała. — Eugenek — dodała patrząc na syna — pójdziesz ze mną do mojego pokoju, mam ci coś do powiedzenia.
Tylko baczne oko syna mogło dostrzedz, gdy się tak siliła pokazać zupełnie spokojną, lekkie drżenie jej ust i błędne oczów spojrzenie, które patrzały nie widząc. Reszta obiadu przeszła wedle obyczaju: ksiądz wstał by zmówić modlitwę dziękczynną, wszyscy się gospodyni pokłonili i rozeszli, Spytkowa, wziąwszy machinalnie przyniesione jej papiery, do rąk, stała chwilę, poglądając to na syna, który czekał, to po tej komnacie, jak gdyby ją żegnała raz ostatni. Usiłowała wyrobić w sobie spokój zupełny, panowanie nad bijącem sercem i rozżarzoną głową, nimby stanowczy krok uczyniła. Chciała, by krok ten miał pozór chłodnego, niezłomnego postanowienia, a nie namiętności.
Nareszcie ruszyła się z miejsca, zwracając do swych pokojów, ale myśl nowa ją powstrzymała.
— Nie — rzekła do syna — chodź ze mną do pokoju ojca.
Pokój Spytka pozostał tak, jak utrzymywano go za jego życia. Wszystko tam zachowano w miejscu, aż do róż, których woń go orzeźwiała; ale mało kto
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.