Na ruinach rabsztynieckiego zamku Jaksa sam chodził po pustych izbach, gotując się do drogi. Stary Zacharyasz spoglądał nań od progu z posępną twarzą. Iwo rzucał i porywał z kolei broń, ubranie, jakby nie wiedział co ma wziąć, a co zostawić.
Słowa niezrozumiałe z ust mu się wyrywały, a gdy biedny sługa dopytywał o nie, nie dosłyszawszy, Jaksa go zbywał ruszeniem ramion.
Nagle tętent konia obu ich zwrócił uwagę. Rzadko on tu słyszeć się dawał, bo nikt przez gąszcze, aż pod zamkowe skrzydło nie podjeżdżał. Pan i sługa, zdziwieni, podbiegli ku oknu. Jaksa krzyknął, rzucił się ku drzwiom i piorunem zbiegł na dół. Kulawy Zacharyasz gonił go wystraszony i zdziwiony. Przed wrotami siedziała na spienionym koniu karym kobieta.
Kasztelanic zbliżył się z milczącym podziwem.
— Iwonie — rzekła głosem śmiałym — płacę dług zaciągnięty sercem, przybywam tu... jestem twoją... Bierz konia, jedźmy razem do kościoła... ksiądz niech nas połączy, natychmiast, zaraz! nie przynoszę ci niczego od Spytków, przychodzę ubogą, jakąś mnie kochał, gotową na nędzę którą podzielę. Oddałam im wszystko.
W tej chwili, złamana wysiłkiem i wzruszeniem, pochyliła się na siodle. Jaksa poskoczył, chwytając karego razem i kobietę, która omdlała zsuwała się ku ziemi.
W oczach kasztelanica błyskała radość zwycięstwa i niewysłowione uczucie. Łza, niewidziany gość na spalonej źrenicy, zwilżyła ją i spadła na białą rękę wdowy.
Omdlałą panią wniesiono do pustej sieni tych ruin, które jeszcze się zwały zamkiem rabsztynieckim.