Młody, majętny i pięknego imienia człowiek, przedstawiający się z takim taktem instynktownym i nabytym przez wychowanie jak nasz Spytek, musiał znaleźć uprzejme w Warszawie przyjęcie. Wyrywano go sobie, a maleńki wzrost tego człowieka, tak poważnie wyglądającego mimo młodości, prawie dzieciństwa, prześliczne rysy twarzy, jakiś smutek rozlany na jego czole, czyniły go zachwycającym.
Gdyby się Eugeniusz poddał urokom tego dworu płochego, temu kipiątkowi zabaw, szałowi używania i płochym zalotom... byłby łatwo mógł stopniami spaść na ostatnie szczeble...
Szczęściem dla niego może stało się osamotnienie. Najbliższy krewny, starzec bezsilny i chory, mało się mógł nim zajmować, choć go wielce pokochał; czuł więc Eugeniusz, że jest sierotą, i że od niego samego jego losy przyszłe zależą.
Uczyniło go to bojaźliwym i rozważnym, chociaż struło mu młodość, której ta obowa nieustanna obcięła skrzydła. Wkrótce, rozpatrzywszy się w kraju nieco lepiej, trochę za poradą pana Zaranka, więcej z własnej woli, Eugeniusz przedsięwziął podróż dłuższą za granicę. Ale cel jej pojął poważniej, niż zwykła była młodzież ówczesna; postanowił uczyć się. Zaranek potrzebował także nauki, która całą dlań stanowić miała przyszłość; podali więc sobie ręce, zgodniejsi niż kiedykolwiek, weselsi, i gdy w Warszawie gotowano się zewsząd zastawiać sieci na maleńkiego Spyteczka, jak go nazywano, gdy matki rozpowiadały o nim córkom, rozwódki rzucać się zabierały roztapiające spojrzenia, wdówki zapraszać już chciały na wieczory, aby go trochę okrzesać, Eugenek niespodzianie oddał wizyty pożegnalne wszystkim i znikł ze stolicy.
Nie znałby ówczesnego świata, ktoby go posądził, że dłużej nad dwadzieścia cztery godzin żałował młodzieńca. Nazajutrz już przybyły z Włoch śpiewak był lwem dnia i najpożądańszą zabawką salonów.