gdyś białe i złocone, prowadziły do antykamery, w której stały ławy proste, a raczej zydle; na jednym z nich posłanie Zacharyasza, istny barłóg. Dokoła na grzędach trochę odzieży, rogi myśliwskie, strzelby, sieci, skórki i przybory łowieckie.
Tu gospodarz, idący dotąd przodem, puścił gościa przed sobą. Weszli do pokoju, który być musiał jadalnym, bo w nim zajmował miejsce główne stół stary, ciężki. Koło niego ustawione były krzesła o wysokich poręczach. Na ścianach czarne jakieś portrety i potłuczone zwierciadła.
— Nie jest tu bardzo wytwornie — rzekł śmiejąc się Jaksa — ale z biedy żyć można. Drzwi w prawo do mojego pokoju.
Repeszko postępował posłuszny, pocisnął klamkę i znaleźli się w salce obszernej, krągłej, jeszcze nie źle dochowanej.
W jednym kącie, nogami do ogromnego marmurowego komina, który dwie męzkie karyatydy podtrzymywały, stało łoże kasztelanica, pokryte niedźwiedzią skórą. Nad niem broń rozwieszona; w głowach duży obraz, gęstą czarną krepą osłoniony cały, tak, że z za niej ledwie się jakiejś na nim białej twarzy domyślać było można... Zeschła gałąź cyprysu, opylona, siwa, zawieszona była nad tym tajemniczym wizerunkiem.
— Siadaj, mości sąsiedzie. Rzadko tu gość bywa. Prawdę rzekłszy, nie pamiętam czym kogo prosił kiedy; więc i przyjęcie nie wykwintne... No, ale i waszmość też, jak wiem, nie wymagający jesteś.
— Ale paradnie, paradnie — odrzekł ocierając pot z czoła Repeszko — jak Boga kocham to pałace.
— Gdy zjemy, to ci całe moje dziedzictwo sprezentuję — rzekł powoli Jaksa. — Zobaczysz, jest to fundum wcale nieszpetne; możnaby coś zrobić z tego, będąc przy pieniądzach.
— Po co on mi to chce pokazywać? — pytał sam siebie gość — po co? W tem coś jest...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.