Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

jego własne powtórzyć wyrazy) rzekł wyraźnie: „Piękna pani! śliczna pani! Wygląda dziwnie młodo, śmieje się tak wesoło... jakby nigdy w życiu nikogo nie zabiła...“ Potem, postrzegłszy, że się wymówił niedobrze, zaklął mnie i zagroził, żebym tego nikomu a nikomu nie powtarzał.
— A po cóż mnie to mówisz? — spytał chmurno ks. Ziemiec.
— Ojcze! wam, to jak na spowiedzi — uniewinniał się Repeszko.
— Milczcież już, milczcie! na miłego Boga, nie chcę nic wiedzieć więcej, nie słucham — i nic nie powiem. Dosyć tego. Waszmość sobie narobisz nieprzyjaciół. Milcz! milcz!... proszę i zaklinam!... To mówiąc, rzucił ksiądz karty maryaszowe, Repeszko go w rękę pocałował i tak się rozstali.




Najmniej przenikliwe oko, patrząc na Mielsztyńce, odgadywało tam ukrytą boleść, jakąś pokutę, — ranę, która się oczów ludzi lękała; ale szacunek dla rodziny wstrzymywał lekkomyślną ciekawość. Zresztą położenie Mielsztyniec było z tego względu dosyć szczęśliwe, że chroniło od natrętnych sąsiadów; w okolicy była szlachta drobna i majątki wielkich panów, którzy tu nie mieszkali, a z wyjątkiem Studziennicy i Rabsztyniec, nikt prawie na życie Spytków nie zwracał uwagi. Czasem po dworkach cicho szeptano o tym zaklętym zamku, dziwne historye opowiadano o małym Spytku, o pięknej jego żonie, która namiętnie myśliwstwo lubiła, o synu bawiącym za granicą, o jakichś obrazach i podaniach starych w rodzinie, ale plotki te nie miały się czem nowem odżywiać i marły z niedostatku pokarmu; a to, co sobie ludzie mówili, tak było niejasne, tak sprzeczne, niepodobne do wia-