— Małżeństwo, według mojego przekonania i sposobu widzenia, jest czynem tak wielkiej wagi w życiu, iż sumienny, uczciwy człowiek nie może się nigdy ważyć ani pomagać do niego, ani wtrącać. Dałem sobie słowo raz na zawsze: do spraw podobnych się nie mieszać.
— Ale przynajmniej nie przeszkadzać! — wybuchnął Emil.
— Mógłżeś pan przypuścić nawet, że ja się na to ważę? — spytał surowo Horpiński.
Paczuski się zarumienił. Nie miał dowodów żadnych — domyślał się tylko.
— Co mi pan radzisz? — zawołał.
Długo milczał Horpiński.
— Nigdy nie radzę nikomu — rzekł — choć nie przeczę, że radzić drugim łatwiej jest, niż samemu sobie. Przez wdzięczność za to, żeś pan raczył zwrócić się ku mnie, powiedziałbym jedno. Rozważ pan dobrze czy nie zawcześnie myślisz o ożenieniu się, i czy panienka też nie jest za młodziuchną? Wiem, że miłość nie zna rachuby... niestety!...
Zamilkł nagle.
Paczuski siedział z głową spuszczoną.
W ostatniem przemówieniu Horpińskiego, które wistocie nic nie mówiło, brzmiało coś szyderskiego, ironicznego, niedość wyraźnie, aby się można było obrazić; ale w duszy czuł się Emil
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.