zwy obiecywały wcale coinnego, niż rzeczywistość dawała — zawahał się nieco, czy w tem bohaterstwie o głodzie i stęchliznie wytrwać potrafi. Na powietrze zamkniętej izdebki poradzić mógł sobie, otwierając okna, i wpuszczając razem roje much i nieznośne gorąco, przynoszące z sobą wyziew poblizkich gnojów stajennych — na złe jadło nie było sposobu. Próbował oswobodzić je od sosów i sprowadzić do najprostszego wyrazu, ale mięso było do nieukąszenia i wszystko, nawet chleb do nieprzełknięcia.
Wzbudziło to w nim filozoficzne myśli nad tem: jak ludzie żyć mogą w warunkach podobnego odżywiania, i jaki wpływ ono wywierać musi na ich organizm!!
Uwagi te jednak Paczuskiego nie doprowadziły do niczego.
Smutny był i przybity niewymownie. Gdyby przynajmniej, przewidując to ogłodzenie, torbę podróżną zaopatrzył był w żywność, z jaką się wędrowcy zapuszczają w głębiny Afryki? Przychodziły mu na myśl konserwy, pasztety, czekolada, włoskie wędliny i t. p. — a miał przed sobą zastygłe, obrzydliwe produkta garwolińskiej żydowskiej garkuchni. Potrzeba było co żywiej wziąć się do dzieła, aby nie umrzeć z głodu, lub nie narazić się na jaką chorobę, której pieszczony jedynak obawiał się bardzo.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.