ło rozmowę, a niemając wielkiego wyobrażenia o człowieku, który mały kawałek ziemi nabyć sobie życzył — naprzód wziął krzesło i zajął miejsce poufale obok Paczuskiego.
Zażywał mocno tabakę, którą go poczęstował, a Emil, bądźcobądź, nie chcąc go zrażać, wziął w palce szczyptę zielonego proszku, który obiecywał sobie zręcznie wysypać na ziemię.
— Wiele to lat temu będzie — począł Pinkus — jak się oni tu osiedlili, nie dobrze pamiętam. Musi chyba być do dziesiątka.
Pomyślał trochę.
— No, tak — będzie do dziesiątka — ciągnął dalej. — Jak oni to nabyli od panów Goglewskich, nie wiem, ale zdaje się, dobrze zapłacić musieli i mieli dosyć pieniędzy, bo trzeba było się budować, od pierwszego kołka poczynając, a to wszystko kosztuje. Dwóch parobków przyprowadziła z sobą ta kobieta.
— Cóż to za kobieta? — spytał Emil.
— A kto ją może wiedzieć? — uśmiechnął się żyd — prosta chłopka, zdaje się, tyle tylko, że musiała być niegdyś piękną. Ale zupełnie nieokrzesana wieśniaczka — ani czytać, ani pisać. W dodatku dumna, zła, niecierpliwa i nieprzystępna.
— Zkąd-że się tu wzięła?
— I o tem trudno się dowiedzieć, ale, z mowy miarkując — dodał Pinkus — albo z Podola albo
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.