z Ukrainy być musi, bo i ubiera się jak tamtejsze chłopki, w bekiesze jakieś, buty i chusty.
Splunął pogardliwie.
— Dwóch parobków, jeden starszy, drugi młodszy, baba do kuchni, — tyle całej ludności w Rusinowym Dworze. Czasem sobie przyjmuje robotnika.
Pomyślał nieco żyd. — No — dorzucił, — czasem też do tej jejmości dojeżdża jakiś krewny, czy powinowaty, czy kto go wie, co on za jeden, który jej w gospodarstwie dopomaga.
— A któż to taki? — podchwycił Paczuski, który uczuł, że trafił na trop pożądany.
— Ja jego nie widziałem — odezwał się żyd — ale ludzie powiadają, że także musi być prosty chłop, bo z parobkami razem pracuje, drzewa rąbie, w pole chodzi, i, choć im rozkazuje, ale się za lepszego od nich nie ma...
Ot — i całe ich gospodarstwo na kolonii tej — rzekł Pinkus w końcu. — Jest z czego żyć, na tych kilku włókach, ale wielkich rzeczy się tam nie dorobi. Mówią, że u nich chłopski dostatek jest, że im na niczem nie zbywa... ale czy im wiele potrzeba?
— Daleko to od miasteczka? — spytał zaciekawiony Paczuski.
— Piechotą — rzekł Pinkus — będzie do dwóch godzin... albo-by pan był ciekawym zobaczyć?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.