się spuściwszy, postanowił innemi drogami iść do szczęścia.
Ale najpierw spójrzmy na Jacusia, jakim się się przedstawił p. Emilowi, po latach długich walki z losem, dobiwszy do portu, z którego trudno przypuścić było, aby znowu na morze rozbujanych fluktów mógł wypłynąć.
Jacuś, jak jego zdrobniałe imię wypowiadało, był człowieczkiem lat może sześćdziesięciu, małego wzrostu, z twarzyczką brunatną, spaloną, pomarszczoną, jak jabłko zimowe, w której mały nosek zadarty, szerokie bardzo usta i dwoje ocząt głęboko utkwionych, składały fiziognomią niby uśmiechniętą, trochę trupią główkę przypominającą. Włos mu już mocno szpakowaciał. Czoło w fałdy grube się marszczyło, zębów w ustach, gdy je otworzył, niewiele widać było i to rozsianych dziwnie, u dołu i u góry, jak słupy wyłamanego płotu.
Prawdziwa, czy sztucznie wymożona na sobie wesołość, ożywiała to lice, nie piękne, ale nie głupie.
Strój był bardzo skromny: kapota wyszarzana, jaką mieszczanie nosić zwykli, buty stare i wykoszlawione, a nakrycie głowy stanowił słomiany prosty kapelusz, czerwoną wstążką przepasany. W ręku miał kijek, który w kącie postawił,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.