— Zdaleka, alem z nią nigdy nie gadał, bo ona do rozmowy nie skora — rzekł Jacuś — mruczy pod nosem, i to porusińsku tylko, pochłopsku, na nikogo ani spojrzy, o ludzi nie dba.
— Stara jest?
— A! nie młoda, pewno lat ma pod sześćdziesiąt, chociaż zdrowo wygląda i piękna być musiała — mówił Jacuś — Tylko z nią żyć nie zdrowo pewnie, bo ino łajać i sprzeczać się lub i gryzie siebie i drugich... Tak powiadają. Ona i jej ludzie do nikogo nie przystają, — z nikim nie żyją. Wezmą najemnika czasem: to mu dobrego słowa nie dadzą. Dzicy wszyscy.
— Pinkus mi powiadał — dorzucił Emil — że tam jeszcze kogoś do pomocy ma baba... który do niej czasem przybywa i przesiaduje. — Któż to taki?
— Musi taki, jak oni tam wszyscy — rzekł Jacuś — choć z twarzy niby lepiej od nich wygląda. Niewiadomo, zkąd on przyjeżdża, a gdy tu siedzi, to gospodaruje i pracuje z nimi. A babę szanuje, jakby panią jego była.
— Widziałeś go? — dołożył Emil.
— Też zdaleka tylko — rzekł Jaciuś, bo i ten dziki jest — nie rad z ludźmi żyć. Oni tu wszyscy jakby na wyspie siedzą i znać nie chcą nikogo.
— Osobliwi ludzie!
— Pewnie — odparł Jacuś.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.