giej stronie, ukazała się postać kobieca, w rannym stroju, w kapeluszu słomkowym, z książką w ręku.
Figurka ta niewieścia, tak przypadała do krajobrazu, iż zdawała się do niego stworzoną. Panienka czy pani, trudno to było rozstrzygnąć, była nie wielkiego wzrostu laleczką, tak zręczną, tak kształtną, jakby ją na tle drzew jakiś Chaplin wymalował. Biała, różowa, z włoskami blond, z buzią małą koralową, należała do tych zjawisk kobiecych, które coś w sobie mają dziecięcego i motylkowego. Powagi w niej próżno było szukać, ale za to wdzięk od stóp do głów ją opromieniał.
Wielkiemi, niebieskiemi oczyma, stanąwszy tuż naprzeciwko Emila, wpatrzyła się w osłupiałego, i z ust jej wyrwał się wykrzyknik:
— Pan Emil!
Raziło go jak piorun to pochwycenie in flagranti, w stroju wcale nie do zaprezentowania się tak ładnej pani, pieszo na gościńcu, z dosyć podejrzanie wyglądającym towarzyszem — i, wśród wycieczki, z której się wytłómaczyć było koniecznością razem i niemożnością. Paczuski stał długo i niewiedząc: czy mu nie wypadało uciekać — i zwolna dopiero podniósł kapelusz, jakby teraz nareszcie poznał, znajomą zdawna sobie z Warszawy, żonę a teraz wdówkę po przyjacielu serdecznym, panu Bończy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.