Pani Bończyna lub, jak ją pospolicie zwano Bończa, od dwóch lat już była wdową, a nie żyła z mężem nad rok jeden. Emil Paczuski, wybierając się w okolicę Garwolina, zupełnie był zapomniał, iż Brzózki, majątek nieboszczyka, Tadzia Bończy, leżał w tej stronie.
Śliczna wdówka, która miała czas opłakać męża, znaną była i w Warszawie z dziecięcej swej wesołości, dobroci i miłości swobody. Żyła ona tu z matką i głoszono powszechnie, że wcale za mąż iść nie chciała. Miała własną wioskę i Brzózki dożywociem po mężu.
— Na Boga! co pan tu robisz! pan! tu tak rano! Sam jeden pieszo! Przypadek jakiś.
Gdy wdówka tak żywo mówiła, posunąwszy się aż na sam skraj przekopu, Emil miał czas namyśleć się, jakiem kłamstwem się wywinie.
Jacuś z odkrytą głową stał za nim, milczący.
— Ale, mów-że pan, mów, szczebiotała pani Bończa — umieram z ciekawości! Co to za awantura?
— Najprostsza rzecz w świecie — z przymuszonym uśmiechem odezwał się nareszcie Paczuski. — Nie wiem czy pani zna moję namiętność do myśliwstwa.
— Pierwszy raz o niej słyszę!
— Chciałem się rozpatrzeć w okolicy, czybym nie mógł nabyć kawałka ziemi i lasu do polowa-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.