Paczuski nie rozmyślał już. Było mu to nie na rękę po części, ale razem miał to za opatrznościowe zrządzenie, iż mu się ludzkie śniadanie na drodze tak cudownie trafiało.
Jacuś, dobrze znający dwór w Brzókach i gościnność gospodyni, ocierał usta brudną ręką, marząc także o przyjęciu na folwarku lub w kuchni, które mu się uśmiechało.
W furtce czekała już wdówka, która podała wesoło rękę Paczuskiemu, wzięła go, jak jeńca wojennego, i poprowadziła ku domowi.
Może rada się była przed Warszawianinem swoją śliczną rezydencyą popisać. Wiodła go bardzo umiejętnie, wybierając ścieżki, z których coraz inaczej, a zawsze bardzo ładnie wydawał się domek wyelegantowany i zalotny.
— Patrz-że pan — mówiła ożywiona — jak ztąd ślicznie widać mój domek! O! bardzo maluchny, skromniutki, wiejski, ale — caceczko! Ja go tak kocham!...
Z tej strony, patrz pan: ten ganeczek cały okryty glicyną i klematysami... Glicyny już przekwitły... niestety!... a ta sadzaweczka, która błyszczy zza drzew ciemnych...
Tak milcząc i słuchając jej dźwięcznego szczebiotania, Paczuski dosyć zmieszany, nadrabiając humorem, zbliżył się do dworku. Nagle gospo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.