są podejrzane. Kończył te słowa, gdy dosyć otyły, z wygoloną twarzą barwy czerwono-sinej, oczkami przymrużonemi złośliwie, ubrany przyzwoicie ale niedbale, mężczyzna pięćdziesięcioletni zbliżył się ku nim od niechcenia.
Był to — znany wszystkim tak zwany wujaszek Lurski... niegdyś pono wojskowy, teraz przyczepiony do jakiegoś bankierskiego domu — lubiący żyć, złośliwie dowcipny, wielce praktyczny człowiek, — więcej Francuz niż krajowiec a może nad wszystko — kosmopolita...
Obu młodzieńcom był on poufale znanym. Spotykali się z nim codzień; ale wiedzieli też, iż tak z nich, jak z całego, świata, Lurski sobie drwił, będąc obojętnym na wszystko co jego własnego bytu, kieszeni, gęby się nie tyczyło. Naiwniejszego sybaryty i egoisty trudno znaleźć było, ale przynajmniej był nim otwarcie i nie maskował się wcale.
Wujaszek ów, w tej chwili niemający nikogo lepszego pod ręką, a oczekujący na swój grok, — zbliżył się do dwóch młokosów. Emil, rozmowę zwracając do niego, odezwał się:
— Nieprawdaż? wujaszku... Horpiński jest zagadką?
Lurski obejrzał się dokoła, spostrzegł siedzącego opodal i odrzekł zimno (po francuzku, bo najlepiej mówił tym językiem).
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.