Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Salon Zawierskiej stał pustką, bo i te panie na wieś uciekły. Miasto zaczynało się opróżniać i zamierać. Listy matki natarczywie wzywały Emila też na wieś. Stęskniona była za nim.
Paczuski wybrałby się był może do niej, gdyby podżegacz, niegodziwy Konrad, jednego dnia nie nadbiegł z doniesieniem, iż p. Sylwan Horpiński zniknął z miasta. Znaczyło to, iż być musiał niezawodnie w owym zaklętym Rusinowym Dworze.
Doskonały szpieg, jako wszystkie sługi, Konrad się nie mylił wistocie.
Horpiński, który miał własnego konia na stajni w Warszawie, zawsze gotowego na każde zawołanie, jednego ranka wyszedł ze swojego mieszkania, ubrany jak zwykle, wprost udał się do stajni, gdzie miał wierzchowca, siodło i mały tłomoczek — okrył się lekkim płaszczykiem od pyłu — niepostrzeżony, przerzynając się małemi uliczkami, wysunął się z miasta, dostał za Wisłę i kłusem ogromnym puścił się ku Garwolinowi.
Droga ta musiała mu być doskonale znaną, gdyż, pomijając gościniec wielki, na którym mógł się z kim spotkać, jechał małemi bocznemi ścieżkami, a koń i on chwili się nie potrzebowali nad ich wyborem namyślać. Sylwan był jeźdźcem doskonałym, takim, jakim u nas bywa młodzież, co poczyna od dosiadania oklep koni, na które ją