podsadzać muszą woźnice, a potem już najszaleńszych się nie obawia; jechał jak przyrosły do siodła, a długa podróż bez wypoczynku wcale go nie nużyła. Koń też był do niej dobrany i z jeźdźcem obyty. Szedł za nim, gdy zsiadł, kierowania nie potrzebował, zdawał się myśli zgadywać, przyśpieszał lub zwalniał kroku, stosownie do natury gruntów, które przebywał. Zamyślony cały w sobie Sylwan Horpiński — jechał, wypoczywając mało i krótko po najlichszych karczemkach, a na popasie najczęściej ograniczając się kawałkiem chleba, cygarem i książką, którą dobywał z kieszeni.
Niczyjej posługi nie potrzebował około wierzchowca: sam go poił, czyścił i siodłał. Zajęcia te zdawały mu się nie obcemi i szły bez najmniejszej trudności.
Pominąwszy umyślnie miasteczko, Horpiński prawie bez drogi, naprost pojechał ku Rusinowemu Dworowi. Był wieczór, powietrze duszne, gorąco wielkie, ale wicher rozpędzał chmury i deszczu się spodziewać nie było można.
Rusinowy Dwór wyglądał zdaleka smutnie, jakby turemna jakaś zagroda, opasany wysokim częstokołem, zpoza którego mało co drzewka młode, niedawno posadzone, w górę się wybijały.
Dachy budowli wewnątrz ogrodzenia stojące zaledwie nad nie się podnosiły. Cisza panowała
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.