— Na długo? — spytała. — I nim miał czas odpowiedzieć, poczęła coraz głośniej i namiętniej:
— Ja-bym ciebie tu chciała mieć zawsze — ale jak ptaka w klatce utrzymać? Każdemu swoboda miła. Tobie potrzeba ludzi — tylko ja jestem skazana na wiekuistą samotność i tęsknienie.
Przyjdą dni jaśniejsze, gdy ciebie mam, przelecą jak błyskawice, i znowu mrok i cisza — i pustka i mogiła.
Sparła rękę na dłoni, na niej głowę pochyloną, i wpatrzywszy się w Horpińskiego, pozostała chwilę nieruchomą.
— Skarżycie na mnie słusznie, matuniu — odparł cichym głosem Horpiński — a któż winien żeście mnie na panicza wychowali — nie na parobka, jakim być powinienem.
— To on! to on! nie ja — podchwyciła gorąco matka. — Ja? jabym była ciebie nie puściła z domu, nie dała zlaszyć i wystroić na lalkę, uczyć szczebiotać i mędrować — to on! on winien wszystkiemu: mojemu i twemu nieszczęściu.... naszym losom.
Obiecywał wiele — a potem... poszła precz Horpyna... a dzieciak został bezdomnym sierotą.
Milczeli chwilę.
— Nie oskarżaj go, matko — przerwał Sylwan łagodnie — lepszym on jeszcze dla nas był, niż inni
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.