Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

podobni jemu, a dziś, dziś dawno grzeszne ciało oddał ziemi, a duszą stanął przed Bogiem.
Lice kobiety zarumieniło się jakimś ogniem wewnętrznym, wargi zadrżały.
— Milcz! — zawołała — nie broń go! nie broń. Tyś może także taki, jak on... gładki i słodki a zimny i okrutny, jak żmija. Tyś do niego podobny. Gdy patrzę na ciebie, sama nie wiem, czy ściskać czy odpychać. Kocham i nienawidzę ciebie. Moja krew w tobie, a twarz cudza. Wszystko wziąłeś po nim.
— Matusiu — przerwał Sylwan — mylisz się: wziąłem po tobie nienawiść oszukaństwa, obłudy i kłamstwa — i tych ludzi, co niemi żyją. Wziąłem po tobie miłość pola i pracy, ziemi i roli, i życia zdrowego pod niebem gołem.
Lepiej mi tu, niż tam, gdzie pół życia spędzać muszę, po twojej woli... Wszakże mnie wypędzasz sama, wszak żądasz, abym do nich powracał.
Stara potakująco głową skłoniła.
— A tak — rzekła — bo ja wiem, że ty masz jego krew, jego naturę i tobie tego, co mnie, nie starczy! prędzej później, gdy ja się położę do zimnej mogiły — ty ztąd polecisz ptakiem do swoich i tam zapomnisz o mnie.
— Nigdy! — zawołał Sylwan silnym głosem. — Nie znasz mnie, matusiu... Prawda, żyję z nimi i oni mnie mają za swego — bo mnie wychowano,