sługą, nic tego stosunku nie znamionowało. Jak równa jej, stała przed starą Tatiana.
Ruchem głowy zdala powitała poufale Horpińskiego i zamruczała:
— A co?... co tobie?... Horpyno?
Stara wskazała ręką na siedzącego.
— Widziałam przecie, że przyjechał — odezwała się Tatiana. — Wieczerza się gotuje dla nas i dla niego.
— Ale on ma gębę popsutą — wzgardliwie dodała Horpyna.
— Nie — zawołał z ławy Sylwan — wiecie, że jem to, co wy, i nic innego tknąć nie chcę.
Dał znak Tatianie, która, głową potrząsłszy, odeszła. Drzwi się zamknęły. Milczenie trwało czas jakiś.
Horpiński rozpytywać zaczął o roboty w polu: czy się poczęło żniwo, czy skończyła kosowica, czy matka była z parobków kontenta? Półsłowami zaledwie odpowiadała mu na pytania, a w głosie jej ciągle brzmiało jakąś burzą i tłumionym gniewem. Myślała o czem innem. Widok syna budził wspomnienia, uśpione namiętności, ukołysane niepokoje.
Horpiński próżno chciał myśli jej odwieźć od przeszłości.
Sama ona w ostatku, przemagając się, zwróciła się ku czemu innemu. Sylwan siedział przy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.