Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

zabawkę, i porzucił — niech-by płakała... Jabym się śmiała!
Powiedz — nie pokochałeś tam której?
Horpiński się zżymnął.
— Nie — rzekł sucho — i u mnie serce zawczasu wyschło... Dosyć było patrzeć na ciebie...
Matka pocałowała go w głowę i patrzała w okno zadumana.
— On!... on — mruczała wpół do siebie sama — wszystkiemu winien... on!
Ścisnęła pięść; Sylwan ją pochwycił i całował.
— Matusiu — rzekł — ja jego winy zmniejszać nie będę. Zgrzeszył on — ale żałował. Dla mnie przecież był ojcem dobrym, nie zapomniał i o tobie.
— Co? — rozśmiała się gniewnie kobieta — co? zasypał nas groszami, płacąc za wszystko złotem... jakby łzy można zapłacić, jakby ból można okupić, jakby serce, jak garnek pęknięty, można złotym drutem zszyć!
Sypnął garścią plew, bo u niego było dzienieh jak plewy — co go to kosztowało? — a jam życie mu dała, i umrzeć nie mogłam, gdy czas był umierać.
Namiętnie ścisnęła syna i jeszcze namiętniej odepchnęła go od siebie.
— Ty, ty musisz go bronić — zawołała — więcej masz w sobie jego krwi, niż mojej. Podobnyś do