Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

niego, jakby on żyw wstał z mogiły. Ty go nie możesz nienawidzieć i, jak ja, przeklinać.
— Matko! — przerwał Horpiński.
— Ha! wdzięczen chcesz być — podchwyciła stara — za co! że ciebie zrobił paniczem, abyś, chodząc po świecie z plamą na czole, nie mógł imienia ojca ni matki powiedzieć i musiał się ich zapierać.
A co twoje za życie?... a jaka dola twoja? Z głodu nie umrzesz — na łakocie ci stanie. Chlebem i łakociami nie żyje człowiek! Serce ci wysycha, włosy siwieją — trucizna tej krwi cię zjada.
I ścisnęła go namiętnie raz jeszcze, a łzy polały się strumieniem z oczów i zaniosła się z płaczu. Sylwan obejmował ją, tulił, nieśmiąc już rzec słowa. Wtem, z grubym obrusem na ręku, weszła do izby stara Tatiana, zmarszczyła się, spojrzawszy na swą panią, rzuciła obrus na stół i silnemi rękami pochwyciła, odciągając od syna.
— Dość-bo tobie w te łzy się rozpływać — zawołała rozkazująco prawie. — Jeszcześ ich mało wylała!? Takie-to twoje męztwo, kozacze dziecko — co się niem czwanisz i chwalisz... W tobie już niema kropli krwi starej, dumnej tej krwi... i gniew zgasł, tylko woda w żyłach i na oczach woda! Srom tobie!
Horpyna odepchnęła sługę silnie.
— Milcz — zawołała, oczy ocierając.