Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

W izbie po tym nakazie zapanowało wistocie milczenie. Tatiana zimno i obojętnie, jakby się nie rozgrzała przed chwilą — zaczęła stół grubym nakrywać obrusem. Sylwan pozostał niemym, na ławie pod oknem.
Nawykły był snadź, za każdym przyjazdem swoim do matki, przechodzić przez takie żale, łzy i narzekania; lecz, choć pozornie zimny, blady, wzruszony, zmęczony, smutny — czekał końca.
Tatiana wygładzała obrus staremi kościstemi palcami, patrząc na stół... Zwróciła się nagle do stojącej obok Horpyny.
— Tak-to syna przyjmujesz — poczęła — kiedy w gościnę przyjedzie?! On tobie pociechę przynosi a ty poisz go żółcią. Taka z ciebie matka, co dla dziecka nie ma nic, tylko piołun i gorycze!...
— Milcz! — podnosząc głos, powtórzyła stara i jak pijana, zataczając się, poczęła po izbie się przechadzać.
Surowe słowa sługi nie przeszły jednak bez skutku: uspokoiła się, otarła oczy — i machinalnie coś chcąc robić, z półki poczęła zdejmować sól, kubki, noże i łyżki.
Horpiński chciał jej pomódz; nie dopuściła go.
Gdy się to działo, dwaj parobcy — Harasym i Prochor, zwolna się z pokłonem wśliznęli do izby pocichu i w progu stanęli.
Była to godzina przed wieczorem, gdy sama